top of page

Ślepi klaskać będą. Prolog



Niebo stawało się coraz ciemniejsze, a wiatr zaczął poruszać liśćmi, które wraz z początkiem jesieni, pospadały z drzew. Zbierało się na burzę, co wiedzieli ludzie krzątający się po małym rynku. Spoglądali raz na zachodzące chmury, a raz na zegarki, jak gdyby pilnując, aby wrócić na czas do domów. Mało kto lubił przechadzać się w ulewę po tym miasteczku, słysząc jak niepokojące grzmoty depczą mu po piętach. Dzwon umieszczony na małej wieży ratuszowej zabił siedem razy, pozostawiając puste echo niesione przez małe, kręte uliczki. Co chwilę słychać było trzask zamykanych okien, gdzieniegdzie także i drzwi. Obawiano się powodzi, takiej jak ta, która ostatnio zalała większość dobytku mieszkańców. Słońce nie świeciło tutaj zbyt często, jakby chciało unikać kontaktu z kamiennymi dróżkami, ceglanymi domami i wysokimi drzewami o cienkich pniach, które można było tutaj znaleźć. Tak naprawdę rzadko kto zajeżdżał w te strony, jakby w obawie, iż może zostać tu na zawsze.


Po jednej z tych niewielkich uliczek szedł wysoki mężczyzna w długim ciemno brązowym płaszczu trzymając w ręku długą, rzeźbioną łaskę, ale nie podbierał się na niej. Równomierny stukot jego obcasów roznosił się już po prawie pustej okolicy. Był to znajomy odgłos, który dało się usłyszeć niemal codziennie o tej porze. Mężczyzna schował swoją twarz pod wielkim kapeluszem, dzięki czemu było widać tylko jego lekki zarost. Podążał gdzieś tak pewnie, że idąc za nim mielibyśmy przeczucie, a nawet pewność, iż jest w transie.

Gdy dotarł do wieży ratuszowej skręcił gwałtownie w prawo, w uliczkę, która prowadziła do niewielkiego, lecz wzniosłego budynku z dwoma pięknymi kolumnami, i okazałymi drzwiami ze złotą kołatką. Nad wejściem widniał wyryty napis: ,,Acta est fabula" (sztuka skończona), na który mężczyzna spoglądał za każdym razem, gdy tu przychodził, wciąż jakby nie pojmując prawdziwości tych słów.

Drzwi nie otwierało się tak trudno jak można by sądzić po ich gabarytach. Były wykonane z drewna, które przez lata swojej posługi mocno spróchniało, przez co drzwi stały się bardzo lekkie. Tuż za nimi ukazywał się długi korytarz, z szerokim czerwonym dywanem, portretami wybitnych ludzi i kilkoma posągami, do złudzenia przypominającymi te z czasów antycznych. Nad głową ujrzeć można było wielki żyrandol ze świecami palącymi się jaskrawym płomieniem.

Mężczyzna stanął i zdjął z głowy kapelusz, odsłaniając twarz pociągłą i dojrzałą, o rysach ostrych, oczach ciemno zielonych, dających wrażenie jakby zerkało się prosto na głowę węża.


Jego powieki nieznacznie zmrużyły się pod wpływem światła. Rozejrzał się po całym pomieszczeniu i jego wzrok zatrzymał się na kobiecie stojącej za malutką ladą.

- Nie zdziwił mnie pana widok - powiedziała niska osóbka, która twarz miała malutką i okrągłą - Ale spóźnił się pan kilka minut, już pięć po siódmej.

- Nie szkodzi - odpowiedział szorstko i skierował się do samego końca korytarza. Znajdowała się tam kotara, wykonana z ciężkiego, bordowego materiału, którą jegomość rozsunął ręką.

Wszedł do sali, tak zdumiewającej, że bez wątpienia można było ją nazwać teatralną, gdyż oprócz licznych krzeseł oprawionych w tkaniny ze złotymi zdobieniami i dwóch żyrandoli (chwilowo zgaszonych), znajdowała się tam obszerna scena. Stało już na niej dwoje ludzi, a obok kręciło się jeszcze kilku. Światła reflektorów skierowane były na kobietę w długiej, groteskowej sukni z licznymi wstążkami i wybujałą rudą peruką.

Nowoprzybyły usiadł w ostatnim rzędzie, prawie przy wyjściu, odłożył kapelusz wraz z laską na sąsiednie siedzenie i oparł głowę o swoją rękę. Słuchał uważnie niosące się po sali głosy niskie i wysokie, dźwięczne i te ochrypłe z przepracowania. Wodził oczami po scenie, na której co chwila pojawiali się nowi ludzie, ażeby poprawić strój damy, a to pokazać jej, jak ma się poruszać w swoim przebraniu.

- Stello, pamiętaj dziś jest ostatnia próba, na której mogę ci zwrócić uwagę - mówił jakiś chłopaczyna stojący obok niej z kartką papieru i ołówkiem - Nie chcę żeby było tak jak ostatnio, gdy wprowadzałaś mi korektę do scenariusza godzinę przed spektaklem.


Kobieta przewróciła oczami i wyprostowała się. Widocznie nie przejmował jej nikt z zebranych tutaj, a szczególnie ten chłopak, który napisał dla niej całą sztukę. Przecież on nie miał doświadczenia, ambicji, ani takich poglądów jak prawdziwa artystka. Cóż on mógł przy niej znaczyć?

Kobieta zaczęła coś podśpiewywać pod nosem, kiwając ręką do panien siedzących w pierwszym rzędzie, które bacznie ją obserwowały.

- Wy dwie - zaczęła melodyjnym głosem - Pójdźcie po jakiś wachlarz, strasznie tu gorąco, a próba dopiero się zaczęła.


Panienki pośpiesznie skierowały się do wyjścia, pokonując, niemalże biegiem, liczne schodki, mijając przy tym bacznego obserwatora tych wydarzeń. Jedna z nich spojrzała na niego nieśmiale, ale speszona odwróciła głowę i pobiegła dalej za swoją koleżanką. Mężczyzna przybierał bowiem tak zamyślony wyraz twarzy, iż jego oblicze stawało się mroczne i niedostępne dla ludzkich oczu.

Pod sceną siedział stary, zgarbiony mężczyzna, którego nie sposób było zauważyć za pierwszym razem. Dopiero po jakimś czasie wydawał z siebie odgłos podobny do kaszlnięcia, co zwracało uwagę aktorki, która myślała, iż to jakiś bezczelny znak w jej kierunku. Często tam przebywał, tak samo jak ten tajemniczy jegomość. Spotykali się czasami wzrokiem, tworząc między sobą dziwne napięcie, po czym jeden z nich odpuszczał i powracał wzrokiem w stronę sceny.


Dziewczyny znowu przebiegły przez salę, niosąc dwa wachlarze, każda swój, chcąc przypodobać się ,,Pani”. Ta wzięła jeden ze wzgardą i mruknęła coś pod nosem.

Nagle zabrzmiał gong, które przywołać miał porządek. Młody reżyser wszedł za kurtynę, która rozpościerała się za jego plecami i chrząknął. Wtedy cicho rozbrzmiała muzyka grana na fortepianie. Światła powoli zaczęły przygasać, tworząc długi cień kobiety stojącej na samym środku podestu. Uniosła ona głowę i zaczęła:


- Gdzieś jest, miłości moja utracona? Jak mogę znaleźć cię wśród zgiełku tłumu? Walczyć o ciebie będę, choćby do ostatku sił…

Kobieta przerwała nagle, gdy rozbrzmiewać w sali zaczęło ciche klaskanie. Popatrzyła po nielicznej widowni, która także zaciekawiona, szukała sprawcy tychże dźwięków. Po chwili ich oczy spoczęły na ostatnim rzędzie, w którym siedział ten tajemniczy człowiek. Jego uderzanie dłonią o dłoń stawało się coraz głośniejsze. Nieruchoma twarz patrzyła prosto na aktorkę, która oniemiała zaczęła panicznie spoglądać na reżysera.


- Cały czas gracie to samo - rzucił nagle mężczyzna z pogardą.

- Ależ cóż pan mówi - wtrącił młody chłopak, wychodząc na scenę - To nowa sztuka, sam pisałem ją przez ostatnie tygodnie. Może to przez Stelle panu się pomyliło…

- Wszyscy ci wasi aktorzy to kłamcy - kontynuował jegomość, nie zwracając uwagi na słowa twórcy - To nie teatr, to nie aktorzy, to nie sztuka, to fałsz!

Ostatnie zdanie poniosło się echem i wybrzmiało w uszach każdego na sali. Ich twarze przybrały wyraz niezrozumienia, a nawet przerażenia. Tylko starzec podniósł się z krzesła i zachrypniętym głosem wykrzyknął:

- Przychodzisz tu codziennie aby oglądać tych, którym zazdrościsz? Nigdy nie było tu miejsca dla ciebie Arturze!


Mężczyzna także wstał z krzesła, biorąc laskę i nakładając kapelusz na głowę. Jego oczy zdawały się przenikać duszę oskarżyciela, a ciało naprężyło się wskutek zadanej ,,rany”.


- Pokażę wam czym jest teatr - powiedział ten zwany Arturem, kierując się do wyjścia - Bo nic nie widzicie, ślepcy!


Kotara zasunęła się za nim, pozostawiając głuchą ciszę…

Łucja Szeląg


Comments


bottom of page