top of page

przebyta niebytność


siedział na plaży, zimnej i kamiennej plaży. odludnej jak życie w społeczeństwie plaży. musiał tam siedzieć od dawna, bo morskie ptaki zjawiały się obok, stopniowo zasłaniając sobą wszystkie puste kamienie. musiał siedzieć w bezruchu i bezdechu, bo wbrew naturze zostawały na dłużej. musiał nie być, bo wpatrywały się swoimi nieodgadnionymi oczami w jego pustość, wślepione w jego nieobecność. nieuważny gap uznałby, że to jego rodzina, jego szczęście, że to białe dusze tłoczące się, by dzielić się, by dostawać, by wspólnie tworzyć odrobinę ciepła, domu i bezpieczeństwa. że to przyjaciele, którzy są, by być, którzy nie odchodzą, mimo chłodu szklanego ciała. lecz to tylko odległość tak mami. bo nie było w nich nic, co moralna poprawność mogłaby nazwać dobrym, były to fałszywe i skrzekliwe wybielone powłoki, osobniki krwiście walczące o swój byt, rozrywające skrzela ofiar, rozdziobujące serce, wykłuwające życie. a on wciąż łudził się, że ma nadzieję, może choć jedna jest tam dla niego, nie dla jego mięsa, może jest tam dla tego, kim jest, a nie dlatego, że przez chwilę nie jest.

a dzisiaj był jakoś tak bardziej samotny.

on czuł.

od dawna znał prawdę. dopełniło się, przelało. nie mógł już wytrzymać w niebycie, w pozorze wspólnoty, jedności i przyjaźni, w niesobie, pustce, niebycie. i choć znał skutki, musiał sprawdzić, upewnić się, przekonać, musiał urzeczywistnić ból, by stał się prostszy do zniesienia, musiał go ufizycznić, by walczyć z tym nieumiejscowionym, z tym, który nie mógł być przeżyty, z tym, który atakował, gdy nie był.

wstał.

stał się. był.

i był sam. morskie ptaki podniosły się i, każdy z osobna, wydały z siebie przeraźliwy warkot zniesmaczenia. podleciały. choć na chwilę wstrzymane iskrą wahania, szeptem sumienia, czy dotykiem wspomnienia, podleciały. już zaraz uderzały skrzydłami, karząc swoje wątpliwe myśli. wzbiły wokół siebie suchy puch, zalegający kurz nieobecności, duszący pył wyrzutu. wzniosły głośny, przeszywający rumor. wszystko tak, jakby to one były ważne. i uleciały. każdy w inną stronę. i uleciały za ograniczony horyzont. a śnieżny puch wirował dalej, przypominając nieustannie niezmiennie rozdzierającą prawdę.

spojrzał przed siebie, po raz kolejny widział pustkę. samotność otaczającą z każdej strony i rozrywającą od środka. znów czuł pustkę. kiedyś zdawało mu się, że jest już lepiej, że nad tym zapanował, że sobie wytłumaczył, że się nauczył, że w końcu to przepracował, że się przystosował, że dojrzał, że w końcu stanowi samodzielny, pełny byt. ale było to o morza od prawdy. choć momentami udawało mu się dotrzeć do takiego stanu, nie był on permanentny.

stały.

trwały.

na zawsze.

i dzisiaj to do niego dotarło. uderzyło gwałtownie i boleśnie. skutecznie zmiażdżyło wszystkie skrupulatnie budowane tarcze i bariery. rozrywając go na strzępy, nic nie warte szmaty, pęknięte naczynie. zniszczyło jego spokój i tak upragnione poczucie sprawczości. czuł, że bezwzględnie utracił możliwość wyboru lub ostatni promień złudzenia, że kiedykolwiek go miał.

nie siadał już. stał, pozwalając bezkresowi, plaży i pustce rysować siebie. chciał nie być. znów. choć tym razem naprawdę. całkiem. chciał stać się jednym z nich. przemienić się w nieobecność.

musiał tam stać od dawna, bo zaczynał się kolejny dzień. nieczułe słońce niechętnie wynurzało się zza wody. zimna plaża powoli zapełniała się ludzkim ciepłem. zjawiali się, jak wcześniej morskie ptaki, stopy, dłonie i głowy. ale nie patrzyli, nie podchodzili, zdegustowani i przestraszeni jego ujawnioną nieobecnością. nieświadomi siebie. przychodziła skłócona rodzina. fałszywi przyjaciele. nastolatki złączone pustym pożądaniem. rozpadające się małżeństwo. trzydziestolatek bez przyszłości. matka z niechcianym dzieckiem. widział ich. czuł. słyszał ich malutkie bycie, które zastraszone powinnością, przygniecione podobaniem się, zamurowane pozorem i przytopione spełnianiem wymagań, uciekło, skryło się bez wyjścia, bez drogi powrotnej, przed własnym, nieczułym opiekunem.

szli, stali, siedzieli i też spoglądali przed siebie.

rozmawiali.

byli z kimś,

ale czy byli jakoś tak mniej samotni?

Toutes les larmes




Comments


bottom of page