Z teraźniejszej perspektywy krawędź nie zdaje się być ostra. Gładko przechodzi z poziomu do pionu. Przybiera kształt łuku. Możliwe, że to dlatego jej nie spostrzega. Od gładkiej tafli odbijają się refleksy światła. Mleczno-biała przestrzeń przybiera postać matowiejącego lustra. Jest ślisko, tak ślisko, że nawet jego lepkie nóżki nie pozwalają czuć się pewnie.
Moment spadania nie stanowi przykrego doświadczenia. Przypomina spływ spadzistą, ostrą zjeżdżalnią, który pomimo swojej ekstremalności pozostawia niedosyt, zamiast niesmaku. W pierwszych chwilach nie rozumie swojego położenia, nie rozumie, iż to nie on znalazł się w niebezpieczeństwie, ale to niebezpieczeństwo po raz pierwszy znalazło się w nim. Czuje jak niepokój powoli wdziera się do jego świadomości. Jak gaśnie intuicja zmiażdżona przez strach. Jasna, niewzburzona tafla otacza go ze wszystkich stron. Staje się podłożem i ścianami, zaokrągla się, przekształca, żeby go osaczyć. Wiedzie wzrokiem dokoła, lecz ta sama masa otacza go ze wszystkich stron. Podbiega do czegoś co wydaje się ścianą. Nóżki trzęsą się nerwowo. To tędy spływał jeszcze przed momentem. To tutaj zjeżdżał czując względną radość. Beztroskę. Teraz stawia kroki, wspina się pod kątem, usiłuje wydostać się z oków podłoża. Bezskuteczność miesza się z bezsilnością, gdy osuwa się powoli i powraca do punktu wyjścia. Podejmuje kolejną nieudaną próbę. W niemej histerii uzmysławia sobie niedorzeczność swoich bezcelowych wysiłków.
Białe ściany przeobrażają się w klatkę. W jasne więzienie, którego malowniczy krajobraz buduje pustka. W tęsknocie do szorstkości, do nieperfekcyjnych kształtów, zarysowuje się jego mizerniejący byt. W samotności popada w narastającą rozpacz. Bezsilność splata się z beznadzieją rodząc utratę wiary.
Zastanawia się jak mogło do tego dojść. Którędy przyszedł? Jak znalazł się na tej wątłej, niewyraźnej krawędzi? Nie pamięta. Wydarzenia ostatnich godzin i dni rozsypują się zmieszane w kadzi nijakości. W kotle podobnym do tego, na którego dnie tkwi bez wyjścia. Czy istnieje szansa? Jakakolwiek możliwość ucieczki?
Światło wygasa wokół i powoli zamiera na lustrzanie usposobionych ścianach bez szansy na rezurekcję. Ciemność, która zawsze przynosiła wyzwolenie teraz przeradza się w uciążliwą klątwę pogłębiając brak rozwiązań. Cienie płyną powoli po ścianach niezgrabnie formując się w różnej maści struktury. Myśli o tym, czy sam stanie się cieniem. Czy przyjdzie mu kiedyś odbywać podróże po bezmiarze świata. Tułaczki między jeziorami, górami i połaciami pól. Pragnąłby tego za każdą cenę. Za cenę swojego życia. Pragnąłby jakiejkolwiek alternatywy. Każdej szansy, która da mu realną perspektywę wyzwolenia.
Zapewne zachodzi słońce. Ten moment, w którym zwykł budzić się do życia blaknie teraz pogłębiając żal. Wyobcowanie w głuchej, nienaturalnej przestrzeni. Sztuczność mlecznych zwierciadeł przygniata go swoim dojmującym bezsensem. Instynkt nakazuje mu podejmowanie kolejnych prób, z których żadna nie ma stać się ostatnią. Nie słucha podpowiedzi rozumu godzącego się z prawdą. Zbywanie sugestii łudzi go i ściąga w stronę wiary. Ponownie mierzy się z bezkresem śliskiej ściany. Przykłada nóżki do martwej powierzchni. Do powierzchni, która nigdy nie była żywa.
Czy postępuje słusznie wzmagając swoją marność?
Dokoła zapada mrok. Gęsta, smolista materia odbiera mu ostatnią nadzieję. Ostatnie spojrzenie na odległą rzeczywistość, która zniknęła ponad nim.
Co to? Wszędzie wybuchają fontanny światła. Żywe płomienie zalewają okolicę oślepiając go na krótki moment. Co się dzieje? Lampy prażą, w mechaniczny sposób przywracając wcześniejszy stan rzeczy. Kurczowo wbiega na ścianę, po której zsuwa się raz, drugi, trzeci. Niedaleko słyszy głośne, dudniące kroki. Coś rusza się w górze. Na moment przysłania światło. Podnosi wzrok i widzi twarz człowieka. Jej lepiące się, wilgotne usta. Wytrzeszczone, przekrwione oczy. Żyłę, która wystąpiła na czoło i naprężona nie ustępuje. Z rozwierających się ust dobywa się pisk. Człowiek odskakuje i wybiega.
W następnych chwilach nic się nie zmienia. Światło nie chwieje się utrzymywane mocą prądu. W końcu posłyszawszy większe nagromadzenie kroków podnosi wzrok i z przerażeniem przypatruje się trzem parom wlepionych w niego ludzkich oczu. Spragnionych, wygłodniałych, okrutnych. Wertujących go z przestrachem, który miesza się z satysfakcją. Chciałby, żeby wyszli. Zostawili go w ciemnościach, w których w samotności dotrwałby do końca pogodzony ze swoim losem.
W ręku jednego z nich dostrzega pobłyskujący, srebrzysty przedmiot. Zapada cisza, po której następuje powódź. W jasną taflę uderza niepohamowany strumień wody. Fala przygniata go spływając po mlecznych ścianach, zwala z nóg. Przytapia. W jednej chwili staje się zwiniętą w bezwładzie kulą. Małym kłębkiem prowadzonym bezwiednie ku dziurze, do której obawiał się podejść. Walcząc o powietrze próbuje się wyswobodzić. Przed oczami błyskają mu szerokie ludzkie uśmiechy. Rozradowane twarze. Tak bezwstydne w szczęściu zrodzonym jego śmiercią.
Czym na to zasłużył? Czy to kara? Czy to jego wina? Czy powinien płacić za tę łukowatą krawędź? Za jej niewyraźność? Czy każdy człowiek jest jego sędzią? Co to za trybunał, który skazuje na śmierć za nieuwagę?
Białe powierzchnie ustępują miejsca zgniłej, wąskiej rurze, którą spada do śmierdzących odmętów kanału. Do tego co ludzkie, czego człowiek się wyrzeka. Gdzie w resztkach upadającej świadomości jego członki sklejają się ze sobą, żeby bez kontroli nad ciałem przebył swą ostatnią tułaczkę. Kaźń, na której drogę sprowadziła go nieuwaga. I już wie, że nie będzie cieniem. Że nie zobaczy jezior, gór i połaci pól. Że nie zazna harmonii ani spokoju. Że jego rozwodnione szczątki pożrą istoty, o których bał się nawet myśleć.
Po raz ostatni bierze wdech i czuje, jak do niego podchodzą.
Jakub Krok
Comments