Przy okazji niedawnej premiery filmu „Hiacynt”, warto zgłębić realia ukazane w filmie. Codzienność w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, jedynie dla niektórych była beztroska i spokojna. Przez cały okres istnienia PRL, władza była opresyjna wobec wielu grup społecznych. W świadomości powszechnej utrwaliła się pamięć o prześladowaniach wobec inteligencji, robotników czy opozycjonistów. Fakt istnienia w Polsce mniejszości seksualnych, w tamtych czasach był marginalizowany lub pomijany zupełnie, przez długi czas nie mówiło się głośno o tym, jak władza traktowała ich przedstawicieli. Warto zatem przypomnieć chociażby o wydarzeniach, które stały się inspiracją dla wspomnianego filmu. Otóż, 15 listopada 1985 roku Milicja Obywatelska na polecenie ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka rozpoczęła akcję o kryptonimie „Hiacynt”. W kraju doszło do wielkiej łapanki osób, które podejrzane były o kontakty homoseksualne.
Hiacynt jako kwiat jest uznawany za symbol homoseksualistów. Imię Hiacynt nosił spartański książę, w którym zakochał się najpiękniejszy z bogów – Apollo. Poetyckość kryptonimu nijak jednak miała się do charakteru akcji prowadzonej w listopadzie 1985 roku. Funkcjonariusze łapanki urządzali przede wszystkim w miejscach bezpośrednio związanymi z homoseksualistami np. klubach, ale też nachodzili ludzi w ich miejscach zamieszkania. Ofiary zadziwione całą akcją mimo braku nakazów aresztowania poddawały się posłusznie poleceniom funkcjonariuszy. „To był piątek, koło godziny 22.00. Pojechałem ze znajomymi do Trójmiasta. Bawiliśmy się w >>Sezamie<<, kiedyś przy Dzierżyńskiego, dziś to ulica 3 Maja. Funkcjonował wtedy jako lokal, w którym spotykali się homoseksualiści. Nagle usłyszeliśmy wrzask z sali obok. Byłem pewien, że wpadli po nas, bo dowiedzieli się, że mamy marihuanę. Do głowy mi nie przyszło, że przyszli po gejów” wspomina uczestnik wydarzeń w książce „Gejerel…”. Osoby złapane w czasie interwencji przewożono na komisariaty, gdzie były przesłuchiwane jak pospolici przestępcy. Zadawano im bardzo intymne pytania na temat ich życia seksualnego. Zbierano odciski palców, czasem zmuszano do podpisania deklaracji: „Niniejszym oświadczam, że ja [imię i nazwisko] jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi” i zakładano takiej osobę Kartę Homoseksualisty. W ten sposób powstały słynne „Różowe Teczki”, które istnieją do dzisiaj. W trakcie przesłuchań szantażowano zatrzymanych ujawnieniem informacji o ich orientacji, jeśli nie wyjawią danych innych homoseksualistów. Po wszystkim podejrzanych puszczano wolno.
Należy zaznaczyć, że homoseksualizm w PRL oficjalnie nie był zakazany. Nie było to rewolucyjne, jeśli chodzi o wcześniejszy stosunek do mniejszości seksualnych w II RP. Po odzyskaniu niepodległości, i połączeniu kodeksów prawnych trzech zaborców, homoseksualizm pozostawał postawą zakazaną prawnie. Jednakże w nowo powstałej II RP nikt nie zaglądał do łóżek Polakom. Było sporo istotniejszych problemów, Skupiano się na sprawach ogólnopaństwowych, a tu problemów było sporo, np. wojny o granice, hiperinflacja, słabość systemu demokratycznego. Dlatego w 1932 roku zlikwidowano przestarzały przepis. Homoseksualizm został zdepenalizowany (z wyjątkiem prostytucji homoseksualnej). Było to na skalę ówczesnego świata bardzo rzadkie. Po II wojnie światowej, prawa nie zmieniono. Mimo tego, że za kontakty homoseksualne w ZSRR groziły surowe kary. NWKD urządzało regularne łapanki, a karą była zsyłka do łagru. Na 5 do 8 lat. Dosyć surowe prawo jak na kraj, uznający w swych ideach równość społeczną. Ale nie o utopijnych nieudanych państwach tutaj. Istotne jest to, że akcja „Hiacynt” w Polsce nie miała żadnych podstaw prawnych. Dlaczego w takim razie, w ogóle do niej doszło?
Warto zaznaczyć, że mobilizacja służby bezpieczeństwa była ogromna. Szybko przesłuchano ok. 11 tys. osób ( w pierwszych dniach stanu wojennego aresztowano 5 tys.). Za cel akcji można podać co najmniej dwa wątki. Jedna z wersji, to ta oficjalna, której używała władza ludowa. Oczywiście początkowo nikt o niczym nie wiedział – Jerzy Urban jako rzecznik rządu zapewniał, że akcja nigdy się nie odbyła. Przyszedł jednak czas, w którym władza nagle o wszystkim sobie przypomniała i uspokoiła wszystkich zainteresowanych. Oficjalnym powodem miała zatem być walka z epidemią AIDS na terenie państwa. Trzeba przyznać, że władza nabrała doświadczenia po tłumionych protestach, bo jej działania nawet w kwestiach medycznych, były wyjątkowo prewencyjne. Jest to wersja o tyle realna, że choroby w Polsce bardzo się obawiano. Zbierała wielkie żniwo wśród gejowskich społeczności Zachodu, przez co wierzono, że to oni roznoszą chorobę. Niektórzy przesłuchiwani faktycznie o chorobę pytani byli. Mówiono także o walce z przestępczością, powołując się na przykład geja zamordowanego we własnym mieszkaniu, w którym znaleziono listy miłosne od innych mężczyzn. Do tych wyjaśnień należy podchodzić z rezerwą. Warto jednak zapamiętać, że władza uznała oficjalnie środowisko LGBT za kryminogenne. Z tego opisu możemy przejść do wersji drugiej, tej mniej oficjalnej.
Przestępstwem w czasach PRL były rzeczy, które dzisiaj nie mieszczą się nam w głowie, aby za przestępstwa były uznawane. Było nimi bowiem chociażby nauczanie zgodnie z realiami czy angażowanie się w działalność opozycyjną. Po powstaniu Solidarności Polską zainteresowały się stowarzyszenia LGBT z całego świata. Utrzymywane były kontakty z całym Zachodem, a sytuacja polskiej społeczności opisywana była w wydawanym w Wiedniu „Biuletynie”. Opozycja i jej kontakt z Zachodem nie były władzy na rękę. Dodatkowo założenie „Różowej Teczki” było świetnym narzędziem do szantażu i werbunku tajnych informatorów wśród homoseksualistów. W tych czasach wiele osób obawiało się ujawniać informacje na temat swojej orientacji. Obie wersje są równie realne i prawdopodobnie obie mogły być celem akcji. Sam gen. Kiszczak nigdy swoich intencji nie ujawnił.
Akcja „Hiacynt” nie wzbudziła wielkich emocji wśród opozycji, zmęczonej ogólną sytuacją w kraju. Niedługo potem przez Polskę ponownie przetoczyły się strajki i zainteresowanie władzy tym tematem się skończyło. W 1988 roku zarejestrowane zostały pierwsze stowarzyszenia społeczności LGBT w Polsce. A co stało się z „Różowymi Teczkami”? Nie wiadomo. Na przestrzeni lat IPN oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych parę razy zmieniały swoje oświadczenia. Wiadomo na pewno, że gdzieś istnieją i nie zostały zniszczone.
Mikołaj Sołtysik
Komentarze