Upadek I Rzeczypospolitej musiał być wynikiem samobójstwa. Osoby, które mówią o jej morderstwie przez trzy ościenne państwa, nie uwzględniają jednego – Rzeczpospolita w 1795 roku była martwa od dawna. Aby rozpocząć analizę jej zgonu, należy poznać jego datę. Sobota wieczór, 9 marca 1652 roku – pierwsze liberum veto. Symboliczny moment zwrotny całej naszej historii. Samobójstwa nigdy nie są dziełem przypadku, a więc i tego polskiego można było się spodziewać od dłuższego czasu.
I Rzeczpospolita, jak przystało na europejskie państwo, była monarchią. Historia naszego kraju dobitnie mówi, dlaczego nie jest to najlepszy ustrój. Do dzisiaj nie godzą się z tym monarchiści, mimo że królewska krew nie daje od razu umiejętności rozumnego rządzenia krajem. Rzeczpospolita przekonała się o tym bardzo boleśnie. Polskę Piastów zaliczyć można raczej do tworów udanych. Objawy choroby pojawiły się dopiero za panowania kolejnej dynastii. Epokę Jagiellonów bardzo trafnie podsumował Paweł Jasienica – „Zawiódł nie Naród, a królowie”. Nasz Naród jednak szybko to nadrobił i można z pewnością powiedzieć, że, niecały wiek po wygaśnięciu królewskich Jagiellonów, zniżył się sposobem myślenia do niektórych jej władców. Pojawił się znamienny dla naszej historii problem. Trzeźwo myślący, nieogarnięci fanatyzmem ludzie znaleźli się w opozycji. Tylko opozycji wobec właściwie czego? To już ciężko orzec. Na tron, po Jagiellonach, krótkim panowaniu Henryka Walezego oraz bardzo dobrym władcy, jakim był Stefan Batory, spadła chyba największa plaga – Zygmunt III Waza. To za panowania tego władcy znajdziemy najwięcej symptomów zepsucia naszego państwa; sam zresztą pozwolił, aby to, co zepsute, wpływało na to, co zdrowe.
Wróćmy jednak słów Jasienicy „Zawiódł nie Naród, a królowie”, bo w powszechnej świadomości to przecież szlachta uchodzi za złą. Powszechna świadomość ma jednak to do siebie, że bywa błędna; poparta jest jednak, tak jak w legendach, ziarenkiem prawdy. Szlachtę świadomą politycznie w tym czasie należy podzielić na średnią, czyli utrzymującą się z folwarków o przychodach pozwalających jej na angażowanie polityczne, oraz na magnaterie, czyli najbogatszą część szlachty z dworami przypominającymi te królewskie. Jak nietrudno zgadnąć, chwastem była grupa druga. Magnaci dbali przede wszystkim o siebie. Egoizm stanowy stał przed troską o losy państwa. W opozycji stała szlachta średnia, która szukała reform dla dobra państwa, nawet takich, które godziły w nią samą. Opracowała tzw. “Program egzekucji”. Jego założenia były dość zawiłe. Aby nie zagłębiać się w szczegóły wspomnę o jednym z kluczowych punktów, czyli egzekucji królewszczyzn. Królewszczyzna była ziemią króla. Kiedy więc monarcha potrzebował pożyczki, dawał taką ziemię szlachcie w zastaw. Zazwyczaj z zastrzeżeniem przynależności jedynie na czas życia szlachcica. Magnaci jednak takie ziemię trzymali dla siebie bezprawnie długo po śmierci prawowitych dzierżawców. Szlachta średnia domagała się zwrotu tych ziem, aby polepszyć fatalną kondycję skarbu państwa. Magnateria posiadająca olbrzymie królewszczyzny była temu oczywiście przeciwna. Przy którym stronnictwie trzymali się ostatni Jagiellonowie? Odpowiedź jest rozczarowująca – magnatów. Sytuacja na pierwszy rzut oka wygląda nierealnie, ale należy iść dalej. Szlachta średnia stanowiła większość wobec garstki magnaterii. Wpadła na bardzo dobry pomysł. Na pewnym posiedzeniu, zgodnie z powiedzeniem, aby zmiany zaczynać od siebie, oraz chcąc wymusić presję na magnaterii zaczęła masowo zwracać królewszczyzny. Co w tej sytuacji zrobił król? Zaczął im je masowo oddawać, aby nie drażnić magnatów. Absurd. Koniec końców Zygmunt August opamiętał się i pojednał ze szlachtą przeprowadzając jej reformy na sejmie w 1562 roku. Właściwe decyzje należy podejmować we właściwym czasie, inaczej tracą na znaczeniu.
Ostatnia warta wspomnienia kwestia to religia. Koniec panowania Jagiellonów i rządy królów elekcyjnych noszą na sobie wielkie znamię rozłamu religijnego, czyli reformacji. W tym miejscu warto pochwalić państwo Jagiellońskie, zwane „Państwem bez stosów”. Kiedy Europa pogrążyła się w wojnach religijnych, Polska wyróżniła się swoją tolerancją. Ciężko zresztą o jej brak w tak wielonarodowym państwie. Polacy przecież stanowili maksymalnie 60% ludność, więc gdyby nie byli w stanie tolerować reszty, państwo by upadło! Do tego przyjdzie niestety wrócić. Ważne jest to, że w tych czasach zarówno król, jak i naród, byli trzeźwi na umyśle. Zygmunt August zwykł mawiać „Nie jestem królem Waszych umysłów”, a szlachta katolicka wysyłała na sejmy przedstawicieli protestanckich. Ceniono umysł, nie religię i dzięki temu osobistości takie jak Mikołaj Rej miały szansę się rozwinąć. Ukoronowaniem tolerancji narodu było uchwalenie konfederacji warszawskiej – aktu wolności religijnej w kraju.
Grunt był zatem świetny – myśląca patriotycznie szlachta. Wystarczyło się na niej oprzeć. Pojawiły się jednak dwa problemy – Zygmunt III Waza i jezuici. Kolejno zabili to, za co można było nasze państwo pochwalić – rozumną szlachtę średnią i tolerancję religijną.
Zygmunt i jezuici trafili na siebie idealnie. Waza, czyli fanatyk katolicyzmu, oraz jezuici, czyli narzędzie papieża do walki z herezją. Waza miał swoje ambicje, pragnął uznania i władzy, a niefortunnie trafił do kraju, w którym władza królewska nie była warta tyle, ile w innych europejskich państwach. Postanowił to zmienić, co wyjątkowo nie było złą decyzją. Fatalny był zaś sposób, w jaki się za to zabrał. Oparł się na magnaterii i zepchnął do opozycji wybitnych patriotycznych działaczy, na czele z Janem Zamoyskim. Swoim rozdawnictwem wspomógł zepsutych już magnatów. Jeżeli chce się naprawić państwo, nie należy opierać się na tych, którym państwo nie jest w ogóle potrzebne. Gdyby polska szlachta średnia wciąż była trzeźwa, miałaby się inaczej. Pojawił się problem. Czasy o których mowa to okolice 1600 roku, a Jagiellonowie skończyli panować w 1572 roku. Przez cały ten czas na umysły nie działała już filozofia humanistycznego szukania środka, tylko fanatyczna propaganda kontrreformacji. Psuła umysły szlachty, która w coraz bardziej bezmyślny sposób stała przy „Złotej wolności szlacheckiej” utrudniając słuszne reformy. Do czasu na ich czele stał przedstawiciel ruchu egzekucyjnego – Jan Zamoyski. On widział potrzebę reform. Gdy go zabrakło, na czele szlachty zaczęło stawać zepsute już pokolenie. Sytuacja nie była bez wyjścia. Kraj potrzebował rozumnego władcy. Tego również zabrakło.
Państwo było zatem niszczone przez zabiegi kościoła, dążącego do walki z reformacją. Należało umieć oddzielić losy państwa od religii. Potrafił to zrobić kardynał Richelieu we Francji, w przeciwieństwie do świeckiego władcy Zygmunta III Wazy, będącego pod stałym wpływem jezuitów. Szlachta średnia pragnęła uznania w kraju pokoju religijnego - czegoś do czego Korona, jak się wcześniej zdawało przywykła. Toczono o to spory, ponieważ często słuszne reformy szlachty miały właśnie element dbania o atmosferę religijną. Gdy zaproponowano reformy głosowania większościowego oraz zatwierdzenia pokoju religijnego protestował prymas wraz z kościelnymi w senacie. Kiedy uchwalano najzwyczajniejsze podatki wraz z zastrzeżeniem, że za wiarę nie można być ściganym prawnie, biskupi nie dopatrzyli się niczego złego. Gdy uchwała była gotowa, w nocy król wezwał do siebie swoich jezuitów i zapytał ich o opinie. Uznali, że delegalizacja prześladowań za wiarę nie jest zgodna z tym czego chce Bóg - wysiłek parlamentu został zniweczony. Król stale zmieniał decyzje w oparciu o opinie zakonników podlegających bezpośrednio papieżowi. A oni, co logiczne, o dobro państwa nie dbali wcale.
Sytuację religijną Zygmunt zaburzył zresztą w jeszcze jeden sposób. Rzeczpospolita zamieszkiwana była na wschodzie głównie przez Rusinów o wyznaniu prawosławnym. Było to wyznanie, które dominowało we wrogiej Polsce Moskwie. Dlatego też należało dbać o to, aby prawosławni nie byli uciskani ze względu na wiarę, ponieważ niedaleko znajdował się kraj, gdzie ucisku nie było. Rodziło się więc niebezpieczeństwo, że niezadowolona ludność poszuka protekcji pod innym berłem. Nasi wschodni sąsiedzi jak powszechnie wiadomo, lubią swoje wojny usprawiedliwiać protekcją uciskanych. W tej sytuacji Zygmunt postanowił, że zażegna rozłam w kościele i doprowadzi do unii kościelnej katolików z prawosławnymi. To, jak potrzebna to była decyzja, podkreśla fakt, że wszystko odbyło się z wielką aprobatą papieża. Unie zawarto w 1596 roku, a dotychczasową harmonię wiary na wschodzie zaburzono. Ludność zaczęła zbliżać się do Moskwy, co można nazwać co najmniej katastrofą. Unia była oczywiście nieudana. Jak twierdzą historycy – po unii istniał kościół prawosławny z wiernymi, ale bez hierarchii oraz unicki z hierarchią bez wiernych, co nie przyniosło żadnego pożytku.
Państwo federacyjne nie było w stanie uszanować różnic swoich prowincji. Dla federacji do upadku od tego już blisko. Dodatkowo, Zygmunt dał fundament budowie przyszłej oligarchii magnackiej w naszym kraju. Rachunek doskonały. Zygmunt podarował nam coś jeszcze – wojny.
Sprowokował wojny ze Szwecją, które skończyły się ostatecznie utratą wybrzeża i potopem szwedzkim. Zabrał on ze sobą około 40% ludności korony, o stratach materialnych nie mówiąc. Król wspierał również wyprawy na Moskwę, a później doprowadził do wojen z nią samą. Wplątanie tam aspiracji religijnych, by zaprowadzić w Moskwie katolicyzm, doprowadziły do tego, że końcowo nie dość, że nic nie zyskaliśmy, to jeszcze straciliśmy znaczną część terytorium w późniejszych latach. Gdyby jednak działać trzeźwo, można by pomyśleć o wspólnym państwie na wschodzie. Do tego potrzebne było dobre doświadczenie federacją, a Rzeczypospolita już wtedy ze swoją różnorodnością sobie nie radziła. Wazowie wykreowali także obraz siebie jako obrońców chrześcijaństwa przed Islamem, tocząc między innymi wojny z Turkami. Dało się ich uniknąć zręczną dyplomacją, ale religia ponownie wzięła górę.
Poważne zagrożenie przyszło już za panowania synów Zygmunta III Wazy – Władysława IV i Jana Kazimierza. Lata niszczenia tego, co federacji niezbędne, poskutkowało w 1648 roku powstaniem Chmielnickiego. Ludność ruska zbuntowała się przeciwko uciskowi ze strony panów szlacheckich, którzy dodatkowo próbowali odebrać im unią brzeską kościół. Co może być gorsze dla państwa niż wojna domowa? Jak pisał Stanisław Lubomirski „Dać się pobić straszne! Swoich zaś wybić, siebie jest zniszczyć”. Wojna domowa i obnażona nią słaba kondycja I RP spowodował więc kolejne katastrofy.
Znając wszelkie przyczyny i okoliczności można wreszcie rozważyć kluczową dla tematu datę. 9 marca 1652 – marszałek sejmu wniósł o przedłużenie obrad. Z sali podniósł się poseł Władysław Siciński z powiatu upickiego – kompletny sejmowy nowicjusz, mało komu znany. “Ja nie pozwalam na prolongację”, po tych słowach wyszedł z sali obrad. Początkowo mało kto pojmował co się wydarzyło. Marszałek dalej prowadził głosowanie, wydarzenie zaczęło powoli przebijać się do świadomości posłów. Pojawiły się głosy, że obrad nie sposób kontynuować. Nikt nie wybuchł z protestem, zgromadzeni kompletnie zamarli. Nikt nie wyraził sprzeciwu wobec tego symbolicznego samobójstwa Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Sesje postanowiono przedłużyć, a obrady kontynuować po cofnięciu protestu samotnego posła. 11 marca Marszałek dwukrotnie wezwał jego powiat. Sicińskiego jednak na Sali nie było. Od tronu odpowiedział podkanclerz - „Skoro wolność wymaga tego, aby wszystko zapadało nemine contradicente [bez sprzeciwu], nie chce się król temu sprzeciwiać, życzy jedynie, by to nie przyniosło Rzeczypospolitej szkody”. W ten sposób Król zaakceptował możliwość zerwania sejmu – najwyższej izby decyzyjnej kraju przez jednego posła, tym samym nie wnosząc protestu wobec tego co się wydarzyło. Upadek Rzeczypospolitej był bardzo cichy.
Pomiędzy pierwszym liberum veto, a oświadczeniem tronu akceptującym to wydarzenie, było około 38 godzin na wyjście z sytuacji. Nie doszło do tego, co więcej, nie ma dowodów, aby ktokolwiek próbował. Dla żyjących 100 lat wcześniej egzekucjonistów byłoby to nie do pomyślenia. Ówcześni nie byli na tyle dojrzali politycznie. Obojętność to zjawisko straszne, źle kiedy zaczyna wpływać na losy całego państwa.
Owa obojętność tak właściwie doprowadziła do tego symbolicznego upadku. Do weta nie doszło bynajmniej z pomysłu samego Sicińskiego. On sam nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, do czego doprowadził. Stał za nim magnat Janusz Radziwiłł, obrażony na króla za pogłoski o awansie wojskowym dla kogoś innego. Liberum veto to apogeum zjawiska zapoczątkowanego przez Zygmunta III Wazę; granica pomiędzy magnatem, a królem była cienka. A magnat losowi Polski był obojętny.
„Króla mam za Pana, ale nie w swoim domu” ten fragment „Mazepy” Słowackiego to idealne podsumowanie obojętności szlachty wobec Polski. Pytanie jednak co dla niektórych było domem?
Mikołaj Sołtysik
Comments